Wydanie 41 z dnia 11 października 2006 r. (2006-10-11)

Helutka chciała być sławną malarką. Ale wojna wybuchła, i tyle było jej chcenia. Dziś nie wyobraża sobie siebie bez szkoły i Komarowa

PANI HELENA I TRZYDZIEŚCI UŚMIECHÓW

- To pani dzieci, pierwsza klasa – powiedział kierownik szkoły i wyszedł. Helena Jaworska została z gromadką wystraszonych, ale ciekawskich maluchów. Trzydzieści par oczu wpatrywało się w nową panią. Jaka będzie? Była najlepsza.

To pierwsze spotkanie pani Heli z Komarowem. Był rok 1964. Miała tu być tylko przelotnie, na rok, może dwa. Została na zawsze.

- Jak ja nie chciałam tutaj przyjść... Gdyby nie te dzieci i trzydzieści uśmiechów skierowanych do mnie, za jeden mój posłany do nich  - wyznaje dziś z radością 92-letnia Helena Jaworska. Teraz nie wyobraża sobie życia bez Komarowa.

- Los mnie przygnał z daleka - pokazuje opasłą księgę ze złotym napisem „Saga rodzinna Kuszów", z Lipy pod Kraśnikiem. - Brat mój Józio spisał nasze dzieje. Ja robiłam wszystkie rysunki. Chyba nieźle wyszły, w końcu chciałam być malarką - uśmiecha się pani Helena. - Tu jest całe moje życie: marzenia, droga przez las do szkoły, grota, w której urządzałam teatr, i król z kolorowych szmatek, głoszący: „A moja korona, na pewno stracona!". Wszystko tu jest. Jak chciałam być malarką i jak zostałam nauczycielką. 

- Ty się, Hela, ucz. Masz dryg i zapał, będziesz kimś - powtarzał Józef Kusz, o 11 lat starszy brat pani Heleny. I uczyła się. W domu, bo do szkoły miała daleko. Najpierw z ojcem Janem Kuszem (był gajowym w lasach ordynacji Zamoyskich), potem z bratem. Pierwsze koślawe litery stawiała na tabliczkach łubkowych (rodzaj skały), pisała kamieniem z wapienia, zeszytów nikt nie miał. Tabliczki służyły jej też za sztalugi. Malowała na nich karety z królewnami, kwiaty, pejzaże i żaby. Wyobrażała sobie, że urządza prawdziwe wernisaże, znane jej z opowieści ojca czy z czytanych przez niego na głos książek.  

Wtedy 10-letnia Helutka postanowiła, że będzie artystką.

Zdolności odziedziczyła po ojcu. Wprawdzie nie malował, ale miał talent. Robił drewniane łyżki, kapelusze ze słomy, zabawki, projektował kołatki, grzechotki, fujarki, świstaki i trąbki. Spod jego ręki wychodziły wózki dla lalek, drewniane łyżwy, bączki, czapki z sitowia, kołowrotki i najróżniejsze narzędzia gospodarskie. Czwórka dzieci Kuszów też umiała to wszystko robić. Ich mama Józefa pokazała jak z bibuły wyczarować kwiaty, jak prząść, jak być dobrym i serdecznym dla ludzi.

- Wtedy i oni będą życzliwi - mama powtarzała to wciąż. - Ja to zapamiętałam, na całe życie - wyznaje pani Helena. - Wartości przekazane przez rodziców to mój mocny fundament. Był przejrzysty i prosty. Być dobrym, uczciwym i pracowitym. I jeszcze kochać ludzi. Tyle. 

Tak wyposażona, Hela poszła w świat. Uczyła się pilnie, bo wiedziała, że artyści muszą być oczytani, po maturze. A ona marzyła o studiach plastycznych na Uniwersytecie w Krzemieńcu. Do tego dążyła. Po wzorowo zaliczonej podstawówce, rok musiała spędzić w domu.

- Czasy były trudne, wszędzie bieda. U nas też skromnie, nie było pieniędzy, by pojechać do Chełma na egzamin - zawiesza głos. - Może gdyby wtedy się znalazły, ja byłabym malarką - znów duma. - Sama się uczyłam w domu. Dopiero potem brat Józio - on pierwszy z nas się wyzwolił, był dobrym nauczycielem - pomógł mi materialnie, zachęcił, by, jak on, wyuczyć się na pedagoga.

Jadwiga Hereta

To jedynie część artykułu. Kompletny artykuł przeczytasz w obecnym wydaniu Tygodnika Zamojskiego. Zapraszamy do punktów sprzedaży


Komentarze

Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej
Rozumiem