Wydanie 16 z dnia 18 kwietnia 2007 r. (2007-04-18)

Romanse nie zmyślone

MIŁOŚĆ NA DWA GŁOSY (II)

Był rok 1968, a ja byłem młody i piękny (teraz tylko uroda została), z sercem targanym romantycznymi pragnieniami uczucia. Skończyłem trzecią klasę w Technikum Leśnym w Rogozińcu na Ziemi Lubuskiej i nie miałem skonkretyzowanych planów wakacyjnych. Postanowiłem wybrać się do rodziców Taty, Kazika, mieszkających w Bielawach, dużej wsi pod Łowiczem, w którym się urodziłem. Urocza miejscowość nad Mrogą, przeczystą wtedy rzeką, wśród mazowieckich pól, łąk i lasów.

Nie byłem tam od dawna, pewnie za sprawą swoistego urazu psychicznego. Jako dziciak dłubałem słonecznik. Położyłem go na ławce, gdzie stał się obiektem pożądliwości herszta podwórka - koguta. Aby go odpędzić, rzuciłem kamieniem i odtąd miałem przechlapane. Ptaszysko, kiedy tylko mnie ujrzało, ruszało do wściekłego ataku, dziobiąc i drapiąc pazurami. Skończyło się dla niego smutno, bo w garnku.

Ledwie przywitałem się z Babcią Zosią i Dziadkiem Józefem, chwyciłem za kosę, którą Dziadek siekł wykę za stodołą. Kto zna pokręconą naturę tego zielska, wie, jak prosto się ją kosi. Efekt był natychmiastowy - poduchy pęcherzy na dłoniach. Potem było łatwiej. Przywykłem do kosy, wideł, grabi. Kosiłem żyto, przenicę i jęczmień, wiązałem powrósłami snopki, składałem mendle, zwoziłem snopki, stożyłem, młóciłem przedpotopową młockarnią napędzaną pasem transmisyjnym z silnika na ropę, wymłacałem cepami ziarno dla kur, orałem i bronowałem z "Kapralem", gniadym koniem, mającym po dwa białe paski "belki" na policzkach.

Gdzie tu miłość? Właśnie tu, w Bielawach. Dnia 15 lipca 1968 roku nie zapomnę nigdy, choć teraz zapominam, gdzie położyłem okulary. Jak mawiali starożytni Rosjanie, "lieto było w pałnom razgarie". Żniwowaliśmy od rana do wieczora. Ale wtedy padało i z wyjazdu na pole wyszły nici. Powlokłem się na bielawski rynek. Pogadałem z miłymi dziewczynami w sklepie i kiosku "RUCH"-u. Usiadłem na ławce, dmuchając z nudów w organki. Znacznie później nauczyłem się grać na gitarze, czym także podbijałem serce mej przyszłej Żony. Przyjechał autobus z Głowna. Wysiadło kilku pasażerów. Wśród nich dwie młode, urocze bliźniaczki i nieco starsza od nich, ale bardzo podobna pani.

Poszły w stronę Bielawskiej Wsi. Pokonując nieśmiałość, ruszyłem za nimi. Co plotłem, co gadałem, nie pamiętam. Spotkaliśmy się ponownie w sobotę na potańcówce w remizie strażackiej. Słowo "dyskoteka" nie było wtedy znane, prędzej "deskoteka". Szpanowałem w zielonym mundurze leśnika, profesji wówczas szanowanej, na domiar uszytym według prawideł mody "a la gang".

Adam

To jedynie część artykułu. Kompletny artykuł przeczytasz w obecnym wydaniu Tygodnika Zamojskiego. Zapraszamy do punktów sprzedaży


Komentarze

Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej
Rozumiem