Wydanie 31 z dnia 2 sierpnia 2006 r. (2006-08-02)

Romanse nie zmyślone

BLONDYN W NIEBIESKIEJ KOSZULI (cz. II)

Czas płynął zatrważająco szybko, zajęcia na uczelni się skończyły, nastała gorączka letnich egzaminów. Wówczas kontakty nasze nieco się rozluźniły, wszak telefonów stacjonarnych oboje nie mieliśmy, a o komórkach wówczas mało kto słyszał. Na naszym kierunku studiów zakałą był taki przedmiot, który niemal połowa roku oblewała przy pierwszym podejściu. Przy kolejnych było niewiele łatwiej. Iwonce również nie szło najlepiej. Co gorsza, popadła w rezygnację, stwierdzając, że nigdy się tego nie nauczy, bo nie jest w stanie zrozumieć.

Byłem bardzo tym przejęty, niepokoiłem się, czy sobie poradzi przy takim nastawieniu. Obawy moje okazały się uzasadnione. Któregoś dnia, gdy zjawiłem się na uczelni po wpis do indeksu, ujrzałem na tablicy ogłoszeń jej nazwisko wśród osób dopuszczonych do egzaminu komisyjnego. Widok ten wstrząsnął mną do głębi. Postanowiłem natychmiast pojechać do niej z misją chociaż duchowego wsparcia. W tak szczególnym momencie na pewno bardzo go potrzebowała. Nie było zatem chwili do stracenia. Niewiele myśląc, pobiegłem prosto na dworzec. Po kilkudziesięciu minutach pociąg pośpieszny wiózł mnie do jej miasta. Było wczesne popołudnie, gdy dotarłem na miejsce. W bufecie dworcowym kupiłem czekoladę. Jako niespodziankę wziąłem tomik wierszy ks. Jana Twardowskiego "Na osiołku", spoczywający od pewnego czasu na dnie mojego plecaka. Postanowiłem wręczyć jej go na szczęście. Tak zaopatrzony udałem się na przystanek komunikacji miejskiej. Przypadek sprawił, że w tym akurat momencie podjechał autobus, kursujący na osiedle, gdzie mieszkała Iwonka. Nie posiadałem jednak biletu na przejazd. Chwila wahania - co robić. - A niech to! - śpiesznie zdecydowałem i skoczyłem na stopień. Nie było przecież czasu. - Pal sześć, trzy przystanki jakoś dojadę. Siedząc, oglądałem przez szybę ruch uliczny, układając w myślach treść mowy, mającej przywrócić równowagę ducha mojej sympatii przed tak decydującą próbą. Może najbardziej przełomową w dotychczasowym jej życiu. Spodziewałem się bowiem, że spotkam ją bardzo przygnębioną. Autobus zatrzymywał się na przystankach, ludzie wsiadali, wychodzili, przemieszczali się tam i z powrotem. W pewnym momencie na wprost miejsca, gdzie siedziałem, zatrzymał się wysoki blondyn w niebieskiej koszuli i pochylił nieznacznie w moją stronę. Zdawało się, że wypatruje czegoś za oknem. Stąd nie zwracałem nań więcej uwagi, patrząc przed siebie, radując się perspektywą bliskiego spotkania z Iwonką. Nagle poczułem jego rękę na ramieniu. - Proszę bilet do kontroli! Zdrętwiałem. Co za cholerny pech. Niedługo już będzie trzeci przystanek, a tu taka historia. Kontroler był w moim, mniej więcej wieku, niezbyt natarczywy. To mnie ośmieliło do tego stopnia, że postanowiłem jakoś wykręcić się z tej przykrej sytuacji. - Tak się złożyło, że nie mam biletu - zacząłem niepewnie, rozpaczliwie poszukując w myślach jakiegoś sensownego  uzasadnienia. Stał, patrzył na mnie, nic nie mówił. Autobus skręcał właśnie w zatoczkę trzeciego przystanku. Tu należało wysiąść. I nagle olśnienie: przychodnia. Zaledwie kilkadziesiąt metrów stąd była przychodnia. Zapamiętałem to z poprzedniego pobytu, teraz przez szybę widać było jej oszklone wejście. Wstałem z miejsca. - Ja do przychodni, mamie po lekarstwa, nagła sprawa - powiedziałem tonem prawie błagalnym. Perfidne kłamstwo zadziwiająco lekko przeszło mi przez gardło. Nie wiedziałem czy się czerwienię. Z trudem jednak podniosłem oczy, czekając na wyrok. Kontroler, wyższy ode mnie niemal o głowę, przyjrzał mi się uważnie, dłużej zatrzymał wzrok na plecaku, który trzymałem w ręku, westchnął głęboko i powiedział - po lekarstwa, mówisz? Idź ale na przyszłość pamiętaj po bilecie. Wyskoczyłem z auta, niczym z ukropu. Udało się, co za szczęście. Dręczyło mnie nieco, że skłamałem tak podle i obawa, czy on jednak się czegoś nie domyślił. Wszak podejrzanie długo patrzył na plecak. "Jak to, z plecakiem po lekarstwa, coś tu nie gra" - zastanawiał się pewnie. A jednak puścił, co jest najważniejsze. Rychło uspokoiłem się -  było, minęło, więcej w życiu się nie spotkamy. Skąd bowiem wówczas przewidzieć mogłem przyszły rozwój wypadków...? Spod bramy przychodni jak na skrzydłach leciałem, wyluzowany, do widocznego z daleka bloku. Zdyszany, nacisnąłem dzwonek u znajomych drzwi na pierwszym piętrze. Za chwilę już czule witałem się z Iwonką. Nie wyglądała na bardzo zmartwioną. Śladu smutku i przygnębienia nie stwierdziłem, co ucieszyło mnie bardzo. Wprowadzony do pokoju, złożyłem plecak na tapczanie, otwarłem go i na stojąco wręczyłem przywiezione prezenty: Czekoladę i tomik wierszy "Na osiołku" Promieniejąca uciechą dziewczyna usadziła mnie w fotelu, przepraszając, że na chwilę zostawi mnie samego, gdyż idzie przygotować poczęstunek. Stojąc już w progu, rzuciła przez otwarte drzwi - nie będzie ci chyba przeszkadzało, że odwiedzi mnie kolega. Nie zabawi długo, bo będzie po służbie. Poczułem się, jak wytargany za uszy, a było to jeszcze nic wobec tego, co za chwilę nastąpić miało. Nastrój popsuł mi się jednak wyraźnie, a cała radość powitania uleciała, jak powietrze z przekłutego balonika. "Ładnych rzeczy się dowiaduję - pomyślałem - Iwonkę odwiedza po służbie kolega. Zapewne jakiś policjant lub wojskowy". Widać przywykła już do tego, gdyż komunikuje mi o tym fakcie, jak o czymś zupełnie normalnym. Tego po niej się nie spodziewałem. Zobaczy się, co to za amant ją odwiedza, potem poprosi o szczegółowe wyjaśnienia. Inaczej być nie może - postanowiłem, oszołomiony nieco tym, co usłyszałem. Naszła mnie nawet wątpliwość, czy dobrze zrobiłem, przyjeżdżając tu.

Edward

To jedynie część artykułu. Kompletny artykuł przeczytasz w obecnym wydaniu Tygodnika Zamojskiego. Zapraszamy do punktów sprzedaży


Komentarze

Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej
Rozumiem