Wydanie 52 z dnia 27 grudnia 2006 r. (2006-12-27)

23 lata temu Elżbieta C. spod zamojskiego Lipska Polesia postanowiła sama wymierzyć sprawiedliwość. Miała już dosyć ciągłego bicia i upokorzeń ze strony męża

ZABIŁA MĘŻA

Była noc z 11 na 12 września 1983 r. Niecałe dwa miesiące po zniesieniu stanu wojennego. Wtedy, w zabudowaniach leżących na skraju wsi popełniono mrożącą krew w żyłach zbrodnię. Dopiero po 23 latach, policjantom z „Archiwum X” udało się ustalić, co się wówczas stało.

Elżbieta i Ryszard C. oraz ich dwaj synowie mieszkali w małym, drewnianym domku na skraju Lipska Polesia, w pobliżu lasu. Naokoło pusto, żadnych zabudowań i sąsiadów, tylko łąki i nieużytki. On był grabarzem, wcześniej pracował jako kierowca ciągnika w SKR w Lipsku. Ona jakiś czas była zlewniarką - tak w PRL-u mawiano o kobietach pracujących w zlewni mleka. Żyli ze sobą jak pies z kotem. Nie układało im się - to delikatnie powiedziane. On był nawet karany przez sąd za znęcanie się nad rodziną. Często sięgał do kieliszka. Ona nieraz musiała uciekać z domu razem z dziećmi ze strachu przed kolejnym atakiem mężowskiej furii. 11 września 1983 r., po kolejnej awanturze, coś w niej pękło. Przyszła jej do głowy okrutna zemsta...

Mąż jak co dzień wrócił z pracy do domu i znowu zaczął się awanturować.  Żona cierpliwie znosiła upokorzenia, ale do czasu. Gdy chłopcy (10-letni wówczas Kamil i jego o trzy lata starszy brat Jurek) już spali, poczyniła ostatnie przygotowania. W końcu i jej ślubny położył się do łóżka. Gdy zasnął, wzięła kabel elektryczny, podłączyła do gniazdka, podeszła do męża i... Przez ciało mężczyzny popłynął prąd. Nie będąc pewna, czy już nie żyje, kilka razy uderzyła go w głowę kawałkiem żelastwa, rozbijając  czaszkę. Krew była wszędzie. Po chwili poszła do kurnika i wykopała dół. Potem przytaszczyła i wrzuciła tu ciało męża-oprawcy. Razem ze zwłokami zakopała jego rzeczy, ubrania i buty. Na koniec spaliła w piecu zakrwawioną pościel i posprzątała izbę. Tej nocy nie zmrużyła już oka. Rano, jak gdyby nigdy nic, odprawiła chłopców do szkoły.

To wielce prawdopodobna, ale hipotetyczna wersja wydarzeń. Szczegóły tego tragicznego wydarzenia nie są jeszcze znane. Bada je zamojska Prokuratura Okręgowa.

Kamil był wtedy uczniem czwartej klasy podstawówki. Czy wiedział, co stało się tamtej nocy? Niechętnie, ale przyznaje, że tak. - Mama powiedziała nam, że jakby kto pytał, to ojciec poszedł sobie i nie wrócił. I tak mówiliśmy. Bo rozumieliśmy, co się stało.

Czy w domu wspominało się ojca? - Tego s... nigdy. Nie żal mi go w ogóle. Tyle co ja przez niego wycierpiałem. Bił nas? To mało powiedziane. On nas torturował. W środku nocy przychodził i robił awanturę. Lał gdzie popadnie, kablem od żelazka, pasem, wszystkim, co miał pod ręką. Pamiętam jak spadłem z rusztowania, to zamiast zobaczyć, czy mi się nic nie stało, czy się nie połamałem, to jeszcze mnie zbił. Często razem z mamą uciekaliśmy przed nim do Lipska. Biegliśmy przez pola jakieś trzy kilometry. Chowaliśmy się u rodziny i znajomych. Wszyscy mieliśmy go dosyć - wspomina rozgoryczony.

Po ponad roku od dokonania zbrodni, w styczniu 1985 r.,  Elżbieta C. po interwencji szwagra zgłosiła zaginięcie męża. Milicjanci z Zamościa rozpoczęli poszukiwania. Według jej opowieści, mąż kilka miesięcy wcześniej miał wyjechać na Śląsk szukać pracy. Nie nawiązał jednak kontaktu z rodziną. Rozesłane telegramy i prośby o pomoc w całej Polsce nie przyniosły żadnego efektu. Ryszard C. rozpłynął się jak kamfora.

Starszy brat Kamila - Jurek (dziś 36-letni mężczyzna) do niedawna mieszkał z żoną i dwoma synami w pomieszczeniu przylegającym do kurnika. Od zwłok ojca, teścia i dziadka dzieliła ich jedynie cienka ściana...

Aneta Urbanowicz

To jedynie część artykułu. Kompletny artykuł przeczytasz w obecnym wydaniu Tygodnika Zamojskiego. Zapraszamy do punktów sprzedaży


Komentarze

Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcej
Rozumiem